wtorek, 16 kwietnia 2024 13:43
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Rozmowa z Arpadem Barotim, atakującym Grupy Azoty ZAKSA

Jako nastolatek wyjechał z Węgier, by uczyć się siatkówki we Włoszech. Z powodu kontuzji Sławomira Jungiewicza w tym sezonie trafił do Kędzierzyna-Koźla. A gdy choroba, a następnie kontuzja, wyeliminowała z gry Łukasza Kaczmarka, to na nim spoczął obowiązek pierwszego atakującego mistrzów Polski. Wywiad z Arpadem Barotim, atakującym Grupy Azoty ZAKSA.
Rozmowa z Arpadem Barotim, atakującym Grupy Azoty ZAKSA

Autor: Atakujący Grupy Azoty ZAKSA Arpad Baroti

 

- Siatkówka w twoim kraju nie jest zbyt popularną dyscypliną, więc jak to się stało, że ją uprawiasz?

- Teraz właściwie jest już z tym lepiej na Węgrzech, ale jeśli chodzi o mnie, to próbowałem wielu sportów. Trenowałem lekką atletykę, piłkę nożną, koszykówkę i pływałem kilka lat. Siatkówka to przypadek. Pewnego razu jeden z moich kolegów zaprosił mnie na trening. Spodobało mi się, więc zacząłem grać amatorsko. Raz pojechaliśmy również na zawody, które wygraliśmy, z czego byłem bardzo zadowolony i stwierdziłem, że zacznę trenować na poważnie.

- W wieku 19 lat przeniosłeś się do Włoch. Z perspektywy czasu uważasz, że to była dobra decyzja?

- Przenosiny do Włoch były moim marzeniem. Mogę powiedzieć, że to było dla mnie świetne doświadczenie. Byłem bardzo młody i chciałem zobaczyć, jak wygląda liga. Ciężko trenowałem, widziałem najlepszych zawodników na świecie, pojedynki stojące na wysokim poziomie.

- We Włoszech spędziłeś trzy lata, po czym przeniosłeś się do Korei. Tamtejsi włodarze są bardzo wymagający i od zagranicznych graczy oczekują, że będą zdobywać najwięcej punktów w meczu. To prawda?

- Dokładnie tak to działa. Oni lubią fizycznych graczy. Mój pierwszy rok tam był bardzo trudny. Zderzyłem się z nową kulturą, daleko od Europy, domu i znajomych. Bardzo dużo i ciężko trenowaliśmy. Po kilku miesiącach walki ze sobą odbyłem rozmowy z władzami klubu, ponieważ miałem problemy fizyczne. Pozwolili mi odpocząć i zregenerować się. Koreańczycy zrobią dla ciebie wszystko. Są profesjonalni i nie trzeba się troszczyć o nic innego poza siatkówką. Musisz skupić się jedynie na treningu i meczach. Każdy wie, że oni są wymagający. Mój szef też taki był. Zanim podpisałem kontrakt, próbowałem zaczerpnąć języka u zawodników, którzy grali już w Korei. Opowiedzieli mi nieco o lidze przed podjęciem ostatecznej decyzji. Powiedzieli, że muszę grać dobrze, bo w przeciwnym razie drużyna ma kłopoty. Jest ciężko, ponieważ poza tłumaczem nie ma do kogo się odezwać. Koledzy z drużyny nie mówią za bardzo po angielsku, dlatego nawiązywanie znajomości jest dość trudne. W Korei jest ciężko pod względem mentalnym i fizycznym. Czułem się tam jednak dobrze. Spędziłem w Azji najpierw dwa lata, a przed swoim trzecim sezonem doznałem kontuzji, więc klub ze mnie zrezygnował, ale generalnie to było dla mnie miłe doświadczenie.

- Wróciłeś do Europy na dwa lata, ale później znowu trafiłeś do Korei. Wygląda na to, że odpowiada ci ten kraj.

- Tak, spędziłem rok we Włoszech, potem pojechałem grać do Berlina. Tam wygraliśmy dużo trofeów, a w Korei zmieniono zasady naborów. Wcześniej każdy klub zapraszał sobie zawodników do siebie na testy i wybierał ostatecznie jednego. Później wprowadzono draft. Pojechałem, pokazałem, co potrafię i mnie wybrano. Muszę jednak przyznać, że draft jest bardzo ciężki. Opiera się głównie na sile fizycznej.

- Jak on wygląda?

- Wysyła się listę 150 kandydatów do federacji koreańskiej, a ona wskazuje 7 trenerów, którzy wybierają ostatecznie 25 graczy na draft.

- I trwa jeden dzień?

- Nie. To są trzy dni treningów. Wcześniej odbywało się to w Korei, ale w poprzednim roku przeniesiono nabory do Włoch. Jest bardzo ciężko, ponieważ w drafcie uczestniczy jeden lub dwóch rozgrywających. Gdy wszystko odbywało się w Azji, było również dwóch libero, ale w Italii byli tylko włoscy rozgrywający. I teraz wyobraź sobie, że graliśmy 6 x 6 i w jednej drużynie mieliśmy pięciu skrzydłowych i jednego wystawiającego. Każdy szedł na zagrywkę, serwował ponad 100 km/h i wychodził albo aut albo as, ewentualnie trzeba było grać na wysokiej piłce. To było nieco dziwne, ale w porządku. Graliśmy tak 3 dni.

- Jak spędzałeś w Korei czas wolny?

- Moje życie tam wyglądało podobnie do tego w Kędzierzynie. Co trzy-cztery dni graliśmy mecz. Dużo trenowaliśmy, nie mieliśmy zbyt wiele wolnego. Maksymalnie jednego dnia był wolny poranek i ewentualnie wieczorna sesja była na siłowni. Czas leciał bardzo szybko. Sezon tam jest bardzo ciężki, ponieważ podczas okresu przygotowawczego kładzie się bardzo duży nacisk na siłownię oraz ćwiczenia z piłkami, a kiedy zacznie się sezon, te 5 miesięcy grania mija bardzo szybko. Nie ma nawet czasu o tym myśleć. Wstajesz, trening, podróż, mecz, podróż. Ale jest przyjemnie.

- Grałeś już we Włoszech, Niemczech, Francji, Korei, teraz jesteś w Polsce. W którym kraju czujesz się najlepiej?

- Myślę, że Włochy. To bardzo fajny kraj. Jedzenie jest bardzo dobre, a ponadto liga silna, dlatego gdyby połączyć te dwa czynniki, to wybrałbym właśnie Półwysep Apeniński. Lubię też Polskę, ponieważ tutaj rozgrywki również są silne, a jedzenie podobne do tego na Węgrzech. Bardzo dobrze się tu czuję, lecz numerem jeden są zdecydowanie Włochy.

- Co porabiasz w Kędzierzynie-Koźlu poza meczami i treningami?

- Odpoczywam. Idę na spacer albo zakupy ze swoją dziewczyną. Bardzo lubię łowić ryby, ale obecnie jest zimno i nie mam zbyt wiele czasu na moje hobby. Wiem, że Simone Parodi też lubi łowić. Dużo o tym rozmawialiśmy i zaprosiłem go do swojego domu po sezonie.



Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama
zachmurzenie duże

Temperatura: 9°CMiasto: Kędzierzyn-Koźle

Ciśnienie: 1003 hPa
Wiatr: 20 km/h

Reklama
Reklama
6,49
6,65
2,79
45zł
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama Moja Gazetka - strona główna