Zdarzenie miało miejsce we wtorek, 18 października około godziny 14 na ulicy Głowackiego. Na jednym z podwórek kobieta została pogryziona przez psy.
- Poszliśmy wraz z partnerem i miesięcznym dzieckiem w odwiedziny do krewnej do jej nowego mieszkania. Wyszliśmy z samochodu, jak zwykle i ruszyliśmy w stronę bloku. Otworzyliśmy furtkę, przekroczyliśmy ją i zamknęliśmy ją za sobą. W tym momencie z klatki wybiegły trzy agresywne psy. Jeden mały mieszaniec, drugi średni długowłosy mieszaniec i trzeci w typie amstaffa czy pitbulla. Za nimi wybiegła właścicielka. I wtedy czas się zatrzymał, serce zadrżało. Nagle poczułam pierwszy atak na swojej nodze, który mnie powalił na ziemię. Wtedy zablokowałam drogę ucieczki, ponieważ furtka otwierała się do środka podwórka. Czułam szarpanie kończyn - najpierw ręka, później noga, chwila przerwy. Ogłuszające szczekanie... mój krzyk... Myśl, żeby mojemu dziecku nic się nie stało, bo to ono mogło być na moim miejscu. Dostrzegłam bezradność partnera w oczach, ponieważ chronił dziecko nad swoją głową, ale starał się też bezskutecznie pomóc mi, leżącej na ziemi i błagającej o pomoc. Pierwsze ugryzienia strasznie bolały. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że mnie to spotka, że przeżyję tak bezlitosnej przemocy wyrządzonej przez zwierzęta. Ostatnie ugryzienia już nie bolały, czułam się bezsilna, czułam jak szarpie moją nogę na prawo i lewo. Krzyczałam, że mnie zabije. Chciałam, żeby właścicielka je zabrała ode mnie, ale nie miała siły. Psy nie miały obroży, więc chwyty właścicielki były bezskuteczne. Na końcu widziałam, jak ten najgroźniejszy pies się wgryza w moja stopę. Na szczęście miałam nałożonego buta, widziałam jaką mu to przyjemność sprawia. Już się tak nie rzucał. Po prostu żuł mojego buta, jak ulubioną zabawkę. Mój partner pobiegł położyć dziecko na dach samochodu zaparkowanego na podwórku i ruszył z pomocą. Obalił psa i krzyczał, żebym jak najprędzej uciekała do klatki. Wstałam i nagle poczułam, że nie mogę się ruszyć. Nie umiałam stawić kroku, bo w głowie roił się strach, że jak się ruszę, to znowu mnie zaatakuje. Widziałam, że pozostałe dwa psy podbiegały i uciekały szczerząc zęby. Nagle poczułam, że muszę się ruszyć i czym prędzej ruszyłam w stronę klatki. Serce biło jak oszalałe. Biegłam po schodach tak prędko, jak się dało. Stanęłam w progu i nagle nogi osłabły, osunęłam się na ziemię. Bałam się, gdzie moje dziecko, po chwili mój partner wbiegł na górę z dzieckiem do mieszkania, w którym nikt nie wiedział co się stało. Wszyscy byli w szoku, był chaos. Miałam przed oczami rzeczy, które mogły się wydarzyć, ale całe szczęście padło na mnie. Płakałam, nie umiałam opanować łez. Pojechaliśmy do szpitala na własną rękę w pośpiechu. Po drodze zadzwoniliśmy pod numer alarmowy 112 zgłaszając sytuację, która miała miejsce i dodając, że psy tam dalej są. Nikt nie przyjechał. Na sorze spotkaliśmy policjanta, u którego złożyliśmy zawiadomienie. Oczywiście tego dnia nikt się tam nie zjawił. Czekając na sorze dopiero zaczęłam czuć wszystkie obrażenia. Okropny ból prawej ręki, prawego pośladka i prawej nogi. Zostałam przyjęta, zaszczepiona na tężec i opatrzona. W drodze powrotnej pojechaliśmy ponownie na policję złożyć doniesienie i opisać całą sytuację. Oczywiście nikt dalej nie miał zamiaru tam pojechać. Straż miejska też mnie zbyła twierdząc, że nie mogą się pchać w kompetencje policji. Tej nocy nie zmrużyłam oka, ponieważ miałam przed oczami to, że to mogło być moje dziecko, które by nie przeżyło. Następnego dnia od rana dzwoniłam w wiele miejsc. Wiele fundacji, inspektor weterynarii, policja, straż miejska, urząd miasta i mieszkaniówka. Wszyscy twierdzą, że nic nie zrobią z psami, ponieważ nie są zaniedbane, żeby mogli je stamtąd zabrać. Wszystkie trzy psy są nieszczepione na wściekliznę. Informacja od samej właścicielki, która wychodzi z nimi zawsze bez smyczy i kagańców na maleńki kawałek trawy przed klatką. Wiem też, że po tym zdarzeniu psy zostały mocno ukarane przemocą. Choć mam też informacje, że przemoc nad nimi jest od zawsze. Na co nie mam dowodów. Wcześniej właścicielka psów mieszkała w bloku sama, bez sąsiadów pod zamkniętą furtką na klucz, jak w domku jednorodzinnym. Otwierając drzwi z mieszkania psy wybiegały kiedy chciały i tak też wracały kiedy chciały. Niedawno jednak do tej kamienicy dostała przydział moja krewna wraz z rodziną, która składa się z czterolatka i pięciolatka wraz z dwójką nastolatków. Wiem tylko jedno, że gdyby nie ja niestety mogło to spotkać dziecko. Które mogło by już tego ataku nie przeżyć. Ale przecież śmierć dziecka mogłaby wzbudzić w ludziach chęć pomocy. Nie ważne jest to, że dorosła kobieta została zaatakowana i pogryziona przez psy. Ważne, że żyje i można zmieść temat pod dywan. Nie ważne jest to, że dalej mieszka tam rodzina z dziećmi, która po tym zdarzeniu boi się o własne życie. Nie ważne, że to są mieszkania, które należą do miasta, które powinno zapewniać bezpieczeństwo, a uważają, że każdy może posiadać pupila i nie mogą nic z tym zrobić. Nie ważne jest to że psy tam dalej się znajdują i mają zapewnione minimum dobrych warunków do życia. Piszę to wszystko, bo chciałabym, żeby świat się dowiedział, jak czuję się bezradna. Jaka tragedia się stała a jaka się mogła wydarzyć. Czuję, że wszyscy lekceważą to zdarzenie, a nie powinno tak być. Tu chodzi o czyjeś życie! Każdy właściciel psa powinien zadbać o bezpieczeństwo i zwierzęcia i drugiego człowieka - opowiedziała pani Kinga Świątkowska.

























Napisz komentarz
Komentarze