Dzięki pośrednictwu międzynarodowej organizacji Camp America zapewniony miałem bezpłatny przelot tam i z powrotem, pomoc w uzyskaniu wizy, miejsce pracy za oceanem oraz ustalone tzw. kieszonkowe, tj. określoną kwotę pieniędzy zagwarantowaną za pracę. Nawiasem mówiąc, pieniądze były “kieszonkowym” tylko z nazwy, gdyż można w ten sposób całkiem nieźle zarobić. Zważywszy na to, iż oprócz wymienionych już korzyści i form pomocy, obóz gwarantował mi bezpłatne wyżywienie, zakwaterowanie, a nawet limitowane atrakcje, jak np. wstęp do wesołego miasteczka czy na mecz piłkarski. Ponadto do woli (oczywiście w wolnym czasie) korzystać mogłem z komputera i Internetu, basenu, kortu tenisowego, bilarda... Lista atrakcji mogłaby być znacznie dłuższa.
Trafiłem na zachód Stanów, do Kalifornii. Jest to bardzo bogaty stan. Gdyby istniał jako samodzielne państwo, byłby siódmym najbogatszym państwem na świecie. Potęgę czerpią Kalifornijczycy przede wszystkim z przemysłu komputerowego, elektronicznego i ultranowoczesnych technologii oraz z bardzo silnego sektora finansowego, a także z przemysłu filmowego i muzycznego. No i z turystyki, oczywiście. I mimo, że nie pracowałem w żadnej z tych wiodących dla nich dziedzin, to i tak pobyt wspominam bardzo mile.
Na obozie pracowałem w kuchni; byłem przypisany do zmywania większych sztuk naczyń kuchennych. Praca nie była łatwa, ale nie była też nie do wytrzymania ciężka. Pracowałem ok. 7–8 godzin dziennie. Wyglądało to mniej więcej tak: wstawałem rano przed siódmą, szedłem do pracy i ok. 9–10 byłem wolny. Następnie druga tura mojej pracy, to godziny od 12 do ok. 14.30. I wieczorem: od 17 do ok. 20.30. Tak to mniej więcej wyglądało w moim przypadku. Oczywiście każdy pracujący w kuchni miał niejako swój własny grafik i pracowaliśmy w różnych godzinach.
No i ważna sprawa: jak to dokładnie załatwiłem? Nie jest to aż tak skomplikowane. Trzeba skontaktować się z organizacją Camp America listownie (Camp America, Dept. NA, 37a Queen’s Gate, London, SW7 5HR, United Kingdom) lub za pośrednictwem Internetu (www.campamerica.co.uk). Następnie trzeba pozytywnie przejść tzw. rozmowę kwalifikacyjną. Wymagana jest “użytkowa” znajomość języka angielskiego, tzn. umiejętność porozumiewania się po angielsku w zwykłej rozmowie. No i trzeba wypełnić całe tony papierów i formularzy. Koszty przed wyjazdem do USA nie są duże i ograniczają się głównie do ubezpieczenia, tzw. depozytów oraz pewnych kosztów administracyjnych. Co otrzymuje się w zamian? Bilet lotniczy do USA tam i z powrotem, zakwaterowanie i wyżywienie, a nawet określone atrakcje na obozie, możliwość swobodnego korzystania z obozowych urządzeń, no i określoną kwotę tzw. kieszonkowego. Ja dostałem 860 dolarów. Poza tym jeszcze w Polsce Camp America pomaga w bezproblemowym uzyskaniu wizy, co też nie jest bez znaczenia.
Do Stanów można jechać jako tzw. counsellor (wychowawca), tj. opiekun grupy dzieci na obozie; można jechać w charakterze wakacyjnej opiekunki dla dziecka przy rodzinie (to raczej dla studentek) albo do szeroko pojętych prac pomocniczych na obozach, począwszy od kuchni, a skończywszy na “złotej rączce”. Przed wyjazdem należy oczywiście zadeklarować dość dokładnie, co nas interesuje.
Bardzo ważną sprawą dla ludzi, których pierwszym językiem nie jest angielski, a więc i dla nas jest to, że przez te kilka miesięcy naprawdę można solidnie ten język podszkolić. Zasada jest prosta: będąc już w Stanach po prostu trzeba porozumiewać się skutecznie i efektywnie po angielsku, bo inaczej nie ma tam za bardzo czego szukać. I właśnie ta konieczność sprawia, że całkiem sporo można dopracować, nawet jeśli ktoś uważa, że zna angielski w stopniu bardzo dobrym. Zaręczam, że każdy kto przyjedzie do USA po raz pierwszy, będzie zdziwiony akcentem i sposobem w jaki mówią Amerykanie. Dla mnie osobiście to było jedno z najciekawszych doświadczeń z całego pobytu.
Po wypełnieniu obowiązków wynikających z kontraktu, Ameryka stoi otworem – dosłownie. Możliwości są prawie nieograniczone. Można od razu wracać do domu, ale mało kto tak postępuje. Można podróżować samochodem (wypożyczonym, kupionym–taniol, bądź otrzymanym... za darmo do przewiezienia w określone miejsce!), autokarem, pociągiem, samolotem (można znaleźć całkiem tanie bilety). Plan podróży, czas jej trwania, środki lokomocji, grupa zależą już wyłącznie od własnej fantazji. Gwarantuję, że prawie w każdym przypadku jest to niezapomniana i wspaniała przygoda. Osobiście widziałem m.in. takie miasta i atrakcje, jak: San Francisco, San Jose, Los Angeles, Hollywood, Santa Monica, Malibu, Venice, Universal Studios Hollywood, Monterrey Aquarium, Las Vegas, Denver, Chicago i Nowy Jork. A i tak wymieniłem tylko te najważniejsze.

Tekst pochodzi z Gazety Lokalnej nr 2 z 12.01.2000 r.


















Napisz komentarz
Komentarze