- Co książka, to bestseller! I tak już od wielu lat. Jak ty to robisz?
- Ja się po prostu dobrze bawię, i to jest mój jedyny cel. Nie piszę książek dla pieniędzy, dla sławy, kariery, naprawiania świata, dla jakiejkolwiek misji. Po pierwsze opowiadam historie oparte na faktach, które napisało życie. Po drugie znajduję w tym dziką przyjemność. I zarówno zbierając materiał, jak i starając się to atrakcyjnie opowiedzieć, mam z tego frajdę i minimalną gwarancję, że zostanie to przeniesione na czytelnika, który też będzie się dobrze bawił. To jest chyba jedyne moje racjonalne wytłumaczenie, ponieważ nigdy nie posługiwałem się żadnymi algorytmami czy trendami, że akurat teraz modny jest thriller psychologiczny albo domestic noir, czyli gatunki, którymi podążają moi koledzy i koleżanki od kryminałów. Ja mam swoją niszę, czyli prawdziwe historie, napisane przez życie i opowiadane tylko przeze mnie.
- Tematy, które poruszasz, nie są wyssanymi z palca opowieściami, tylko przekazami opartymi na faktach. Najtrudniejsze jest chyba połączenie tych wszystkich wątków w jedną chronologiczną całość, podrasowanie tych historii, aby było ciekawiej i jeszcze bardziej sensacyjnie.
- To jest jak z gastronomią, jak z gotowaniem. To znaczy kucharz powinien mieć przede wszystkim wysokiej jakości składniki, takie jak warzywa, mięso, ale powinien też umieć dobierać przyprawy, następnie zaserwować to danie na talerzu, bo smakuje ono dopiero wtedy, gdy jemy je już oczami. Oczywiście musi być dobrze przyprawione, nie można go przesolić, sprawić, że będzie zbyt pikantne, ani dopuścić do tego, żeby było mdłe.
W moim przypadku są to tak naprawdę pewne zabiegi literackie, bo ja, mimo tworzenia takich hybryd fikcji z prawdą, bardzo wyraźnie to rozdzielam i określam granicę, przyznając się do tego w posłowiach, gdzie jest prawda i gdzie jest coś, co zmyśliłem. Natomiast to, co zmyślam, jest wyłącznie po to, żeby ta opowieść była atrakcyjniejsza, bardziej przystępna i stanowiła rozrywkę dla czytelników, bo głównie po to jest to tworzone. Egoistycznie dla mojej rozrywki, ale też dla przyjemności odbiorców.
- Do tej pory - o ile dobrze policzyłem - napisałeś 12 powieści, w tym siedem powieści z Jakubem Kanią („444”, „Miejsce i imię”, „Wotum”, „Kukły”, „Kołysanka”, „Orient” i „Sobowtór”), thriller szpiegowski „Gambit” oraz sagę sensacyjną „Katharsis”, „Nemezis”, „Kairos”. Najnowsza twoja opowieść to „Gołoborze”. Jeśli to nie tajemnica, ile ich już sprzedałeś?
- Samych powieści około pół miliona.
- Niewątpliwie wynik satysfakcjonujący.
- W Polsce jak najbardziej. Są kraje, gdzie czytelnictwo jest wyższe, ale w Polsce próg bestsellera to już 10-15 tysięcy sprzedanych egzemplarzy w przypadku jednej książki, i wtedy już można mówić o sukcesie. Cieszę się bardzo, że te książki się dobrze sprzedają, i to nie z powodów materialnych, ale przede wszystkim dlatego, że ludzie znajdują w nich rozrywkę i coś, co ich kręci, mówiąc pospolicie.
Natomiast wspomniane w pytaniu „Gołoborze” to takie moje rozliczenie się z Kielecczyzną, z Górami Świętokrzyskimi. Mroczna książka, dużo zbrodni. Ani jedna z tych zbrodni nie została przeze mnie zmyślona, co bardzo wyraźnie podkreślam. Nie chciałbym bowiem, żeby czytelnik kiedykolwiek uznał, że takie rzeczy plączą mi się po wyobraźni. Nie uznaję zbrodni i makabry jako afrodyzjaku sprzedaży książek. To, co się tam stało, to jest życie, to są historie prawdziwe. Czułem potrzebę pokazania tej polskiej Sycylii, czyli tych wiosek w Górach Świętokrzyskich, które ja znam i w których jako dziecko przebywałem.
- Z kolei w „Sobowtórze” mniej lub bardziej świadomie otwierasz puszkę Pandory, bo jednak fałszerstwo dzieł sztuki, i nie tylko, jest zjawiskiem dosyć powszechnym i niezwykle dochodowym, co również zachęca do przestępczych praktyk. Sam przyznajesz, że w niektórych muzeach liczba dzieł sztuki, które są fałszerstwami, może sięgać nawet 40 procent. To się w głowie nie mieści. O tym się powszechnie nie mówi albo nie chce się mówić.
- Jeżeli jesteś dyrektorem galerii, w której masz obraz za sto milionów dolarów, to odważysz się go zbadać? Bo gdy okaże się, że on nie jest oryginałem, to jesteś o te sto milionów dolarów do tyłu. Więc lepiej nie ryzykować i uznawać tę rzeczywistość, jaką widzimy. Natomiast te 40 procent wzięło się ze zwierzeń dyrektora Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku, który stwierdził, że 40 procent dzieł oferowanych tej placówce do sprzedaży było falsyfikatami, więc to jest ogromna skala.
- Szykujesz nam jeszcze jakieś literackie niespodzianki?
- Będzie zapewne nowy Jakub Kania, ale to się dopiero rodzi.
- W bólach?
- To się zawsze rodzi w ogromnej radości. Impulsem do nowego Kani było jedno ze spotkań z czytelnikami, podczas którego dałem się zainteresować jednym tematem.
- Może dałbyś się namówić na kędzierzyńsko-kozielskie wątki w swoich powieściach sensacyjnych? Hrabina von Cosel, skarb joannitów, który być może dotarł do naszego miasta, tajemnice pałacu w Większycach, sieć podziemnych tuneli pod Koźlem. Jest kilka punktów zaczepienia.
- Bardzo chętnie przyjadę w przyszłym roku do Kędzierzyna-Koźla i być może zainteresuję się którymś z tych wątków. Mam taką grupę przyjaciół, panów profesorów medycyny, związanych z Gdańskim Uniwersytetem Medycznym. To są moi czytelnicy i przyjaciele. Oni bardzo lubią skonfrontować się z miejscami, w których rozgrywają się akcje moich książek. I w tym roku byliśmy razem m.in. na Górze św. Anny oraz w Kopicach, czyli przemierzaliśmy najpierw ślady z powieści „Miejsce i imię”, a następnie z „Kołysanki”. Byliśmy też na cmentarzu żydowskim w Białej Prudnickiej, oczywiście w Opolu. Natomiast przed nami jest jeszcze południe Opolszczyzny. Na pewno chcemy przyjechać do Kędzierzyna-Koźla, Tworkowa i być może do Większyc. Mogę obiecać, że przy tej okazji, albo w innych okolicznościach, przyjadę do Koźla, bo to są tematy, obok których nie przechodzę obojętnie.
- Wracając do twojej pasji, świetny sposób na życie, bo robisz to, co kochasz. Ale za dziennikarstwem chyba jeszcze trochę tęsknisz?
- Jeśli w ogóle, to mógłbym co najwyżej popracować w redakcjach lokalnych. Uważam je bowiem za kwintesencję mediów. To są najprawdziwsze media. Natomiast cała reszta jest już dzisiaj bardzo ometkowana i spozycjonowana politycznie. Przez to utraciły one swoje najcenniejsze cechy, czyli rzetelność, obiektywizm i niezależność.
- Ostatni raz rozmawialiśmy kilka lat temu, bodajże w 2021 roku. Od tego czasu sporo się wydarzyło. Pandemia, wojna na Ukrainie, rosnąca w lawinowym tempie liczba konfliktów na całym świecie, o polsko-polskiej wojnie na górze nawet nie wspominam. W jakim kierunku zmierzamy?
- W złym. Człowiek jest swoim największym wrogiem. Zawsze tak było. W tej chwili nasiliła się tendencja, że koniecznie staramy się to sobie udowodnić. Obserwujemy wszystko to, co stwierdził autor „Dżumy” - Albert Camus: „Zło na świecie płynie niemal zawsze z niewiedzy”. Owszem, jesteśmy świadkami wojen, konfliktów oraz niebezpiecznych zjawisk zachodzących na całym świecie, ale przede wszystkim jesteśmy świadkami totalnego kryzysu rozumu. Ludzie są coraz głupsi. To tak, jakby ktoś o to celowo dbał, aby wyłączyć samodzielność myślenia, samodzielność wysnuwania wniosków, żeby łatwiej było zarządzać i zdobywać poparcie polityczne. I przez to dzieje się potem tak, że bardzo wysoko i do niewyobrażalnie dużej władzy dochodzą jacyś psychopaci, którzy mogą zrobić z tym światem to, co zechcą. I my w tym całym procesie możemy być tylko mięsem armatnim, nawet bez prawa sprzeciwu. Ale tak naprawdę sami sobie jesteśmy winni. Wcześniej w różnych krajach były przecież wybory, które przy zaczadzeniu umysłów ludzi i kupieniu ich za czcze obietnice, sami oddają tym politykom władzę. Obyśmy tego gorzko nie żałowali. Nie jestem tu optymistą.
- Interesujesz się geopolityką i historią od wielu lat. Wyciągasz zapewne jakieś wnioski. Mamy się czego obawiać? Czy grozi nam…
- Wojna? Ona w zasadzie już trwa. Jesteśmy przyzwyczajeni do wojny filmowo-literackiej, czyli tam, gdzie jeżdżą czołgi, działają obozy koncentracyjne, ludzie strzelają do siebie z dział i karabinów. Spójrzmy na Ukrainę. Tam jest wojna konwencjonalna, ale tak naprawdę karty rozdają ci, którzy są operatorami dronów. Jeden z najsłynniejszych dowódców ukraińskich ps. „Madziar” zjechał z frontu i na tegorocznej konferencji w Wiesbaden powiedział, że Ukraińcy mają w tej chwili najlepsze drony na świecie. Są w stanie zbudować dron za 400 dolarów, który potrafi zniszczyć praktycznie każdy czołg na świecie. My o takiej wojnie nie mamy większego pojęcia. W tej chwili trwa też bitwa o to, w jaki sposób postrzegają to wszystko ludzie. To jest bitwa o naszą świadomość.
- Zatem co nas twoim zdaniem czeka w Europie Środkowo-Wschodniej?
- Nie bardzo wierzę w wojnę konwencjonalną. Po pierwsze jest piekielnie droga, po drugie nawet Rosja nie posiada takich zasobów, żeby skutecznie okupować wszystkie terytoria, na które ma apetyt. Wojna za naszą wschodnią granicą tak szybko się nie skończy. Być może w przyszłości siły ukraińskie przejdą do partyzantki i wtedy również będą zadawać bolesne straty. My mamy jeszcze czas i wszystko zależy od tego, jak go wykorzystamy. Albo - jak zwykle - go schrzanimy, albo rzeczywiście się opamiętamy i zrobimy coś, co sprawi, że nikt nie podniesie na nas ręki. Czy tak będzie? Do tego potrzebna jest przede wszystkim jakaś jedność, a gdzie tu jest jedność? Dlatego scenariusze nie są zbyt optymistyczne.
Pytał Andrzej KOPACKI
------------------------------------------------------
Maciej Siembieda (ur. w 1961 roku w Starachowicach) - dziennikarz i autor powieści sensacyjnych. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Opolskim. Był redaktorem naczelnym dzienników regionalnych: „Gazety Opolskiej”, „Nowej Trybuny Opolskiej”, „Trybuny Śląskiej” i „Dziennika Bałtyckiego”. Od 2014 r. - przez 5 lat - był kierownikiem Katedry Dziennikarstwa Szkoły Wyższej Ateneum w Gdańsku, choć wykładowcą był od pierwszej połowy lat 90. - na Uniwersytecie Opolskim prowadził zajęcia z metod pracy redakcyjnej. Współpracował także z Uniwersytetem Gdańskim oraz Katolickim Uniwersytetem Lubelskim. Jest trzykrotnym laureatem tzw. polskiego Pulitzera, czyli Nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (1992, 1993, 1996) oraz zdobywcą pięciu nagród Media Trend. Od 1993 r. jest członkiem Związku Literatów Polskich.
Niedawno poinformowano o rozpoczęciu prac nad ekranizacją bestsellerowej powieści "Gołoborze". Nad adaptacją książki pracuje Kacper Wysocki ("Klangor", "Idź przodem Bracie", "Informacja zwrotna"). Powieść ukazała się nakładem wydawnictwa ZNAK Literanova 15 października i już w dniu premiery stała się bestsellerem. Jej potencjał został natychmiast zauważony przez producentów filmowych.
"Gołoborze" to najbardziej osobista książka w dorobku Macieja Siembiedy. Autor splata w niej dramat rodzinny z historią regionu – od czasów powstania styczniowego przez burzliwy wiek XX aż po współczesność. To literacka opowieść o namiętnościach, które przetrwały stulecia, zemście wymierzanej ponad grobem i o ciężarze, który niesie za sobą pamięć dawnych krzywd. W tej historii szekspirowski dramat spotyka mafijną sagę, a świętokrzyskie legendy stają się tłem opowieści o losach zwykłych ludzi uwikłanych w niezwykłe wydarzenia.
"Czuję entuzjazm jak dziecko przed pokazem iluzjonisty. Zobaczyć na ekranie świat ze swoich przeżyć, wspomnień i wyobraźni – to najlepsze czary, jakie mogę sobie wyobrazić" - skomentował informację o ekranizacji jego książki Maciej Siembieda.


















Napisz komentarz
Komentarze